Forum Depersonalizacja Strona Główna Depersonalizacja
Derealizacja
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Utrata duszy ceną "wolności" - odpryski autobiogra

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Depersonalizacja Strona Główna -> Moja historia
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Farrkhar




Dołączył: 03 Lut 2009
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Kraków

PostWysłany: Wto 21:31, 03 Lut 2009    Temat postu: Utrata duszy ceną "wolności" - odpryski autobiogra

Moja historia ginie w pomroce dziejów - nigdy nie potrafiłem znaleźć tego punktu krytycznego, w którym wszystko się popsuło. Świat był zawsze wybrakowany i dlatego wcześnie, choć nieświadomie, skłaniałem się ku gnostycyzmowi w starożytnym wydaniu. Gdzieś od 12-13 roku życia wydawało mi się, że trafiłem na tę planetę przez pomyłkę, że to zupełnie nie jest moje miejsce. Budziłem się rano i żałowałem, że żyję. Kilka razy nawet z tego powodu płakałem. Depresja. Tak to na własny użytek nazywałem. Stan ten miał jeden wielki plus - mój intelekt pracował bardzo precyzyjnie i dostrzegałem (później trochę niż w wieku 12 lat) arbitralność zasad, na których opiera się społeczeństwo i ślepotę ludzi (choć polemizowałbym nad zasadnością nazywania tych istot ludźmi), którzy według nich żyli. Automaty, roboty, bezrefleksyjnie zaspokajające swoje żądze podług jakiś tam praw, które uważali za święte i niezmienne. Bez świadomości, że są panami swojego losu i mogą zmieniać swoje systemy interpretacji rzeczywistości. Tak więc mimo depresji, nieśmiałości i zamknięcia w sobie żyło mi się dobrze. Czułem, że mam nad większością ludzi przewagę poznawczą i mogę robić rzeczy, na które oni by się nigdy nie zdobyli i dostrzegać zakryte dla nich aspekty rzeczywistości. W momencie wyjazdu na studia moje życie zaczęło układać się tak dobrze, że stopniowo przekraczałem dawne granice - pewne rzeczy po prostu przestawały być dla mnie problemem. Wreszcie było radośnie i bardziej słonecznie. Nawet moje wyobrażenie własnego ciała zmieniło się - nabrało jakiejś siły i wypełnienia, a muszę dodać, że chudzielec ze mnie, który zawsze dostawał w dupę. Ten okres miał jeszcze jedną wielką zaletę - sny. Żywe, intensywne, kolorowe i głębokie. Niektóre z nich pamiętam do dziś, mimo że śniły mi się 5-7 lat temu.

Ale... wszystko co dobre szybko się kończy. A wszystkiemu winny nie wiem kto, ale katalizatorem była kobieta. Pewne zmiany w mojej psychice zaczęły zachodzić już wcześniej - na wspomnianym pierwszym roku. Z jednej strony czułem się pewniej i bezpieczniej, gdzieś w głębi siebie, a z drugiej moja pamięć zaczynała szwankować. Czasem miałem problemy z przypomnieniem sobie jakiś informacji i doskwierało mi ogólne, nieprzyjemne, wrażenie mniejszej niż pamiętałem z czasów liceum sprawności pamięci. W czasie wiązało się to ze zjedzeniem pierwszego LSD (co by nie mówić o narkotykach i ich "zdolności" do wyzwalania w pewnych warunkach procesów psychotycznych, dla mnie te psychedeliczne doświadczenia z reguły wnosiły dużo światła i wglądów). No, ale odbiegłem od głównego wątku. Tak więc kobieta. Próbowałem za jej pomocą przeprowadzić na sobie pewną operację psychiczną. Być może mój błąd polegał na tym, że jej nie wtajemniczyłem w szczegóły (częściowo bałem się, że mnie nie zrozumie, częściowo powodem był fakt, że mój plan uświadamiałem sobie jedynie częściowo - w dużej mierze działałem intuicyjnie), może na tym, że nie była odpowiednią do tego osobą, a może na tym, że sam plan był wadliwy. W każdym bądź razie chciałem za jej pomocą (a dokładniej za pomocą jej miłości i akceptacji) wdrukować/imprintować w siebie inny obraz siebie i świata. Wymazać w ten sposób przeszłe traumy (głównie psychiczne prześladowania w szkole podstawowej i ogólnie niską samoocenę i postrzeganie świata jako wyjątkowo mrocznego, pełnego okrucieństwa miejsca) poprzez równe silne, ale tym razem pozytywne doświadczenie. Tak chciałem. A wyszła z tego kolejna trauma i tym razem czara się przelała. Pominę szczegóły, bo są dla mnie zbyt osobiste, bolesne i wstydliwe, ale w tym momencie coś się we mnie całkowicie zmieniło. Czułem tę zmianę, widziałem, ale nie mogłem jej przeciwdziałać. Jak Rastignac na końcu "Ojca Goriot" powiedziałem sobie i "im" - "teraz się spróbujemy!". Oznaczało to ni mniej ni więcej tylko stanie się tym, kim w moim mniemaniu inni chcieli żebym był. Tą kaleką, ślepą, miernotą jaką oni w większości byli. Nie powiem, było w tej reakcji sporo dumy i gniewu - chciałem "im" wszystkim pokazać. Nie ma chyba sensu mówić, że wyszedłem na tym fatalnie.

Przez 9 miesięcy czułem się tak, jakbym tracił coś bardzo cennego. Jakby życie wyciekało mi przez palce. Jakbym wymieniał diamenty na popiół lub tekturę - coś zupełnie bezwartościowego. Moje zachowanie też się zmieniło - byłem w stanie robić rzeczy, które wcześniej były dla mnie niemożliwe, np. zupełnie olać uczucia swojej dziewczyny i traktować ją jak przedmiot. Z jednej strony było to dobre - mogłem się na niej za wszystkie zniewagi i teksty w stylu 'a ten to jest taki to a taki (w domyśle - a ty?)' odegrać. Z drugiej jednak robiło mi się niedobrze, czułem że sam siebie w ten sposób także krzywdzę. Czułem do siebie odrazę. Ale raz puszczonych procesów wewnętrznych nie sposób powstrzymać - mają swoją dynamikę.

Nadszedł dzień przemiany. W czerwcu. Pojechałem sam w góry i dam doszło do ostatecznej śmierci mojej duszy. Śmierci zapoczątkowanej 9 miesięcy wcześniej. Przestało mi zupełnie na czymkolwiek zależeć - przestałem przeżywać swoje życie. Wróciłem do swojej zdziwionej dziewczyny. Była pewna, że w górach podejmę decyzję o rozstaniu. Nie powiedziałem jej tego, ale pomyślałem sobie wtedy "teraz już mogę być z Tobą, bo nic dla mnie nie znaczysz". Nie mogła mnie już zranić, ale ja nie mogłem jej już kochać. Rozstaliśmy się i tak kilka miesięcy później.

To było 3.5 roku temu. Od tamtego czasu wydaje mi się, że doświadczam mocnej depersonalizacji. Bez żadnych fizycznych objawów w rodzaju deformacji ciała lub poczucia jego obcości (choć miałem chyba roczny okres bardzo silnych reakcji psychosomatycznych na stres - emocje momentalnie uderzały mi do głowy, wypełniając całe ciało tak, że ciężko mi było poruszać się lub myśleć - jakbym nagle nie miał przestrzeni w głowie na myśli). Po prostu czułem, że straciłem duszę, straciłem siebie. Gdzieś zgubiłem centrum i swoje "ja". A jedynym sposobem, na który niestety nie miałem jej, bo nie czułem już w nim sensu, by znów się z duszą połączyć wydało mi się samobójstwo. Wtedy moje ciało nadążałoby za moją duszą zamiast żyć tak samopas, nielegalnie i bluźnierczo jakby. Moja pamięć działała naprawdę niezbyt dobrze, tak samo jak intelekt i procesy twórcze - ciężko tworzyć bez dostępu do własnych uczuć i wyobraźni. Nie byłem w stanie w nic się tak naprawdę zaangażować - ani w życie ani w książkę ani w słuchanie muzyki, które to dwie ostatnie czynności były dla mnie wielkim źródłem przeżyć i przyjemności. Nawet góry utraciły swoje piękno i stały się areną realizowania ambicji (zrobić jak najwięcej kilometrów z jak najcięższym plecakiem). To samo dotyczyło wspinaczki i podróży. Robiłem dużo różnych rzeczy, ale żadnej z nich tak naprawdę nie przeżywałem. Moje zainteresowania umarły. Nie wzbogacały mnie, nie rozwijałem się.

Za to moje relacje z kobietami "kwitły" jak nigdy. Doszedłem do wniosku, że kobiety wolą typów płaskich, bezbarwnych, zabawnych, dobrze ubranych i niekoniecznie nadmiernie refleksyjnych czy posiadających pasje. Wrażliwość czy szczerość nie były tu do niczego potrzebne. Smutne. Tym bardziej, że stałem się swoim przeciwieństwem - chodziłem w modnych ubraniach, starałem się wyglądać dobrze, nie głosić swoich raczej mocno kontrowersyjnych poglądów i niczym nadmiernie nie interesować. Działało dobrze, ale w głębi duszy czułem do siebie niesmak i pogardę. Nie odstępowało mnie ciągłe poczucie zdradzenia siebie. Był to kamuflaż - byle się nie wyróżniać od tego, co postrzegałem jako przeciętność.

Te relacje z kobietami nie wyszły mi oczywiście na dobre, choć niektóre z nich były wewnętrznie piękne, wrażliwe i niepozbawione wyobraźni. Jedna nawet sama miała problemy dysocjacyjne. Ilekroć była szansa na prawdziwą bliskość i szczerość, stworzenie rzeczywistego związku - uciekała. Czasem nawet fizycznie, nie tylko to, że się wycofywała z relacji. Kosztowało mnie to sporo, bo nie mogłem sobie darować i machnąć ręką (z jednej strony ten mechanizm, gdy ktoś ucieka to staramy się go dogonić, z drugiej nie była mi obojętna, a z trzeciej była naprawdę śliczna, inteligentna i wrażliwa). I znów to pojechało po psychice, że się tak wyrażę.

Zresztą, ona nie była jedyną osobą, z którą relacja pojechała mi po psychice. Wybaczcie, że nie piszę tutaj o tym jak ja im pojechałem po psychice (bo to też, czasem z premedytacją, miało miejsce), ale wówczas ta historia musiałaby się rozrosnąć do rozmiarów małej noweli. I teraz znajduję się w dziwnym, niejednoznacznym stanie.

Wcześniej, powiedzmy od owego górskiego czerwca do sierpnia 2008 czułem, że gdzieś wewnątrz mnie coś wciąż prze ku dysocjacji i autodestrukcji. Potem koło dokonało obrotu i moje wnętrze zaczęło ciążyć ku integracji, a moja świadomość zaczęła stawiać jej opór (lęk i siła przyzwyczajenia do dp/dr). I teraz istnieję w stanie w kratkę... Niby jest lepiej, a jest gorzej.

Lepiej, gdyż czasami faktycznie czuję się jak dawniej. Jakbym znów żył. Wraca wrażliwość i przeżywanie. Czasem potrafię się w coś zaangażować, a nawet w miarę szczerze i otwarcie z kimś porozmawiać (choć bez przesady). Czasem potrafię coś stworzyć i przyznać się przed sobą do błędu, straty i porażki. Widzę wielość i arbitralność idei i systemów tworzących rzeczywistość i czuję swoją elastyczność w ich wyborze. Jednym słowem - jestem w stanie, w którym mogę żyć, przyszłość nie jest jedynie pasmem klęsk, szarości i obojętności. Jest w miarę żywą tajemnicą - w miarę, bo wciąż nie jest to to, co kiedyś. Z drugiej strony czasami (i fazy te następują po sobie niczym wzloty i upadki sinusoidy, choć nie sprawdzałem ich okresowości, raczej wywołują je pewne wydarzenia) czuję się gorzej niż kiedykolwiek. Totalnie odcięty od rzeczywistości. Od swojego wnętrza. Od innych ludzi. Zero komunikacji. Śmierć. Jałowość. Rozpad. Niemy krzyk i rozpacz. Mam wówczas wrażenie, że taki stan będzie trwał wiecznie i nic nie da się z nim zrobić. Gorzej nawet, mam świadomość, że da się, gdy ja na to pozwolę, a ja nie mam na to zamiaru pozwalać, bo wówczas znów będę odkryty i ktoś będzie mógł mnie skrzywdzić (nawet nieświadomie - jesteśmy na tyle różniącymi się od siebie wszechświatami, że możemy się zupełnie nieintencjonalnie, przypadkiem zranić). Widzę, że sam zamykam się w klatce i dobija mnie to jeszcze bardziej. Wiem dobrze, że wbrew mojej woli nikt się do mnie nie dostanie, ani ja nigdzie i do nikogo nie wyjdę. Te stany są naprawdę fatalne. Póki co mijają. Dostrzegam w pewnym momencie, że to, co miałem za rzeczywistość jest "jedynie" jej interpretacją. Jedną z wielu możliwych interpretacji i wówczas otwiera się moje okienko na wolność. Wpada ożywczy powiew świeżego powietrza i wiem, że te wizje straszliwe nie muszą się sprawdzić. Ale wciąż nie jest tak dobrze jakbym chciał, jak było kiedyś.

Choć po prawdzie to nie jest to takie proste. Te dwa "ja". Nazwę je "prawdziwym" i "fałszywym", bo tak je przeżywam, siedziały we mnie co najmniej od czasu połowy liceum. Z tym, że aż do tego momentu, kiedy moja dziewczyna zabiła mnie, udawało mi się to "fałszywe ja" zawsze mieć pod kontrolą, tłumić i trzymać pod butem. Wymagało to niezbyt dużej, ale jednak dozy samokontroli. Warto jednak było, bo mogłem przeżywać swoje życie. A potem bańka pękła i wydostało się na zewnątrz. Role się odwróciły, że tak powiem. Dr Jekyll i Mr Hyde. W pewnym więc dysocjacja siedziała we mnie od bardzo dawna, choć miała niewiele wspólnego z przeżywaniem depersonalizacji.

Chodziłem rok na terapię grupową. Była to zupełna pomyłka. Nie ufałem ani innym uczestnikom, ani prowadzącym (byli dla mnie totalnie niekompetentni). Rok chodziłem na terapię indywidualną. To też była pomyłka. Kobieta po roku nie potrafiła mi postawić jednoznacznej diagnozy i co mnie dobijało (a także i w jakiejś mierze cieszyło, bo pozwalało uniknąć rozwiązania problemu i konfrontacji) miałem wrażenie, że mogę nią manipulować. Kobieta potrafiła mi powiedzieć teksty w stylu "gdyby nie był pan taki inteligentny miałby pan schizofrenię" (niezbyt przyjemny tekst, wierzcie mi) by pół roku później stwierdzić "nie wiem co panu jest, może pójdzie pan do psychiatry?" (który też nie do końca wiedział i mówił tylko o zaburzeniach osobowości). Leki, jak napisałem w innym wątku, też były porażką - sprawiały, że słabiej przejmowałem się swoją depersonalizacją, więc byłem "lepiej" przystosowany. Łagodziły konflikt zamiast pomóc go rozwiązać. To marihuana już działała lepiej, bo poprzez intensyfikację konfliktu sprawiała, że nie mogłem go unikać i chcąc nie chcąc musiałem sobie z nim radzić (i źle na tym nie wychodziłem). Tak więc szczerze mówiąc... nie mam ochotę na kolejną terapię w stylu "godzinka w tygodniu, czas się skończył, dawaj kasę i do domu". Ten stan obojętności, odcięcia od rzeczywistości zupełnie mnie dobija i sprawia, że nie widzę sensu w robieniu czegokolwiek (po co, skoro nie mogę się w nic naprawdę zaangażować?). Jedyne leczenie, na które bym się pisał to szpital psychiatryczny - nie musiałbym tracić wówczas czasu na pierdoły, które leczeniem nie są. Wydaje mi się to najbardziej efektywne. Studiowałem jednak psychologię i rzeczywistość szpitali (a przynajmniej oddziałów psychiatrycznych przy szpitalach państwowych) wcale nie jest na tyle różowa bym z własnej woli w nią wkraczał. Chyba by mnie jeszcze bardziej przemieliło niż cokolwiek dotychczas.

To moja historia w skrócie. Bez masy wątków, może nie do końca pobocznych (np. faktu, że na poziomie emocjonalnym nigdy nie ufałem swoim rodzicom i wcale bym się nie zdziwił, gdyby powiedzieli mi, że mnie adoptowali; więcej - trzymałoby się to kupy).

I teraz może w zasadzie trzy pytania.
1) Czy miał ktoś podobne przeżycia i żył na tyle długo, że doczekał się rozwiązania tego problemu? Jak? Jakimi sposobami? Co pomogło?
2) Czy znacie jakiegoś naprawdę dobrego specjalistę w Krakowie lub Warszawie, do którego mógłbym się zgłosić?
3) A może znacie dobry szpital psychiatryczny? Może być prywatny. Tylko żeby nie była to przechowalnia niechcianych członków rodziny czy Arkham Asylum.

I zupełnie na boku. Byłem w weekend na koncercie Australian Pink Floyd. Uderzyła mnie tematyka płyty "The Wall". Zarówno teksty jak i wizualizacje bardzo mocno nawiązują właśnie do dp/dr. Niestety nie zauważyłem tam żadnego rozwiązania problemu - podczas procesu mur się na nieszczęśnika zawala i koniec. Ciężko to nazwać happy endem. Nie sądzę by był to tylko mój wymysł (choć jak każde dzieło artystyczne, płytę można interpretować na wielu poziomach). Mieliście podobne odczucia?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
grzesiek 123




Dołączył: 12 Cze 2006
Posty: 177
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Śro 19:35, 04 Lut 2009    Temat postu:

Nie jestem psychiatrą ale na mój gust masz umiarkowaną depresję, która powoduje, że widzisz świat w opisywany przez Ciebie sposób. Jeśli Twój stan nie jest najgorszy tzn, jeśli nie masz myśli samobójczych i nie cierpisz aż tak bardzo, to proponuję Ci regularny i wyczerpujący sport, zdrową dietę, dużo snu i postępowanie zgodne z Twoimi wewnętrznymi przekonaniami, bycie szczerym z samym sobą odnośnie decyzji życiowych itd. Wtedy konflikty wewnętrzne cichną i nie generują objawów nerwicowych itd, przynajmniej u mnie to pomogło. Psychiatra pewnie dałby Ci leki, które nie zawsze są wg mnie wskazane. Z tego co piszesz wnioskuję, że czujesz się nierozumiany przez resztę społeczeństwa, ale uwierz mi, pewnie większość ludzi tak myśli a na tym forum to już na bank wszyscy. Niedowartościowanie też wzięło górę przez ubieranie się wbrew duchowym sprzeciwom. Radzę postępować zgodnie z sumieniem - wewnętrznym przekonaniem, ubierać się jak chcesz i nie patrzeć tak za bardzo na innych, nie oceniać się w ich kontekście. Pozdrówki!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
polandpolandpoland




Dołączył: 23 Gru 2008
Posty: 95
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Czw 18:00, 05 Lut 2009    Temat postu:

Witaj Farrkhar. Twoja historia nie jest mi obca. Jeśli chodzi o derealizacje, to niemal już ją pokonałem. Czasami mi się pojawiają jakieś tam epizody z nią związane, ale to przeważnie w tych momentach, gdy jestem zmęczony i nie w humorze.
Odczuwam jednak czasami obcość siebie - że nie jestem tym, kim byłem kiedyś; że nie przeżywam różnych rzeczy tak jak kiedyś - interesowalo mnie wtedy wszystko, np. kolor jakiejś rzeczy, kształty, moje wrażenia na temat różnych wydarzeń itp. Nawet mój stosunek do dawnych znajomych jest nieco inny. Po prostu brakuje mi tak jak Tobie tego własnego 'ja', siebie. Chcę wreszcie być sobą i żyć naprawdę!
Jeśli chciałbyś o tym bardziej szczegółówo porozmawiać to pisz na gg: 162357


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
marra




Dołączył: 13 Kwi 2009
Posty: 34
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Nie 14:44, 02 Sie 2009    Temat postu:

Własnie w tym momencie w moim zyciu pojawiło się światełko. KOmuś na mnie zależy, ktoś mnie kocha, mogę wreszcie odpocząc od swojej tragicznej przeszłości. Jednak moje Drugie "ja". Ono jest przeszkodą każe mi odejść od chłopaka, bo on mnie za mocno kocha. MOje drugie ja go nienawidzi, brzydzi się go. Tylko dlatego ze przez chwilę na kimś zaczęło mnie zależeć. Moje drugie "ja" każe mnie wracac myślami do przeszlości, każe nieufać, jest pesymistą. Jak mam z nim walczyć? Tylko pokonując to wygram życie... ale ja nie mam siły. Jak mogę to pokonać? Zabić w sobie tego drugiego czlowieka...ale jak?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
spinecki




Dołączył: 21 Lip 2010
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Nie 19:38, 25 Lip 2010    Temat postu:

Powiem tak Farrkhar. Ty cholernie inteligentny fiucie!
Jest to oczywiscie pisane z doza sarkazmu, wiec nie jest to absolutnie negatywne.

W Twojej historii (przynaje, ze przeczytalem ja pobieznie) odnajduje kilka swoich watkow, kilka slow kluczy (m.in. niekompetencja innych, adopcja).

Ja tylko spytam, aczkolwiek nie wiem czy tu jeszcze zagladasz, kiedy to wszystko sie zaczelo? Czy byl jakis szczegolny punkt zapalny? Nie mowie o zjedzeniu kwasa... chodzi mi o wczesniej... co sie dzialo, jakies konflikty, rodzina, przemyslenia z dziecinstwa?

Dodam jeszcze tyle, ze chodze na psychoterapie od listopada i jedyne co uslyszalem to to, ze 'wszystko jest fajnie, to czym ja sie martwie'. Czy ktos to jest w stanie zrozumiec? Ide, mowie - 'jest mi zle'... a ktos po 8 miesiacach mowi - 'ale o co Ci chodzi?'... ha ha ha, very funny :/

A tak btw. czy Ty nie jestes po prostu w jakis sposob skrzywdzony? Czy cala historia nie opiera sie na poczuciu krzywdy? Z dziecinstwa, krzywdy od innych ludzi?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez spinecki dnia Nie 19:41, 25 Lip 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Depersonalizacja Strona Główna -> Moja historia Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin